XVIII cz. II
Siedziała na krześle i patrzyła jak przez monitor przepływają „wzorki”, które mówiły o tym, że jego serce odpoczywa.
Znała go.
Była pewna.
Tylko teraz wielka księga zwana pamięcią skleiła swe kartki i nie pozwoliła nic odczytać.
Gdy gorące promienie słońca zaczęły oświetlać jej twarz podniosła się i wyszła zostawiając go samego.
Policyjnej ochrony nie było mimo zapewnień Sean’a.
Usiadła na podłodze opierając się o zimną ścianę i zamykając oczy.
- co ty tu robisz? – zapytał cicho Sean, który nagle wyrósł przed nią jak z podziemi.
- tam jest gorąco jak w piekle – syknęła otwierając jedno oko – a poza tym to gdzie ten jakże drobny szczegół jakim jest policja?
- jesteś jak dziecko – mruknął opierając się teatralnie o ścianę – przecież mówiłem, że śpi.
Zaśmiała się cicho przecierając spocone czoło.
- chirurg od siedmiu boleści – szepnęła cicho.
- słucham?
- nie ważne – mruknęła wstając i omijając wzrokiem rękę, którą wyciągnął żeby jej pomóc – będę z mordercą – rzuciła gdzieś w przestrzeń idąc do jego Sali.
Sean westchnął cicho siadając na kanapie w dyżurce.
Jack nie spuszczał z niego wzroku.
- Ann zaczyna świrować – szepnął w końcu mając dość pytającego spojrzenia.
- może jest w ciąży? –zapytał Jack obierając jabłko ze skórki.
- takie żarty są nie na miejscu – mruknął Sean obracając w dłoniach długopis.
- no tak bo ty nie umiesz ich robić – zaświergotał Jack z szerokim uśmiechem.
- czego? – zapytał wbijając wzrok w nóż, który melodyjnie przesuwał się po skórce.
- dzieci matole. Przecież ona jest za młoda żeby można było stwierdzić u niej bezpłodność.
Sean nie przejął się za bardzo określeniem „matoł” i z jeszcze większym skupieniem wpatrywał się w nóż.
- ma miesiączkę normalnie więc może rodzić dzieci – szepnął Sean – wiec nie rozumiem dlaczego mówisz, że jest za młoda.
Jack uniósł oczy do góry.
- cofnij. Chodziło mi o to, że jest za młoda na bezpłodność.
- tego się nie wybiera – mruknął – mogą to wywoływać różne czynniki.
- oczywiście, że mogą. Najbardziej znanym jest coś takiego jak gen. Czyli rozumując po mojemu gdyby w jej przypadku było to dziedziczne jej by tu nie było! – krzyknął Jack opluwając pół stołu kawałkami jabłka.
- to nie tylko geny…
- a może ona najzwyczajniej w świecie się boi? Pomyślałeś o tym panie chirurgu?!
Do pokoju weszła Von.
Sean ukrył twarz w dłoniach.
- co się stało? Jego krzyki słychać na całym korytarzu…- szepnęła kładąc dłoń na ramieniu Sean’a.
- nasz świeżo upieczony narzeczony ma problem ze zrobieniem dziecka swojej przyszłej żonie – zaświergotał Jack.
- WYNOCHA! – ryknął Everleigh ze łzami w oczach.
Po chwili było słychać trzaśnięcie drzwiami.
Von została.
Przytuliła go do siebie i próbowała uspokoić.
- daj jej trochę czasu – szepnęła mu do ucha – ona nie jest gotowa. Fajnie popatrzeć na noworodki machające na oddziale nogami. Co innego mieć takiego w domu.
- wiem, że by chciała – szepnął cicho.
- powiedziała ci to? Prosto w oczy? Najprostszymi słowami?
- powiedziała, że nie może mieć dzieci.
- bezpłodna na pewno nie jest. Zanim przyszła na praktyki miała robione badania . Być może nawet nie wiedziała, że niektóre z nich pozwalają odkryć więcej niż jedną chorobę.
- to dlaczego mówi mi to w taki sposób? – spojrzał na nią zapłakanymi oczami.
- rani cię to?
- bardzo.
- to zwyczajnie jej to powiedz. Zabierz ją gdzieś. Porozmawiajcie szczerze. Może ma jakiś powód dla którego nie chce w tym momencie zajść w ciąże? Sean pamiętaj, że nie możesz jej do tego zmuszać. Jesteś młody, na dzieci masz jeszcze sporo czasu.
- nie mam ochoty z nią rozmawiać – szepnął podchodząc do okna.
- błędne koło się zamyka. Obyś nie żałował gdy znowu będziesz sam – szepnęła wychodząc.
Te słowa zraniły najbardziej.
Po policzkach popłynęły łzy.
Z bezsilności zaczął uderzać pięścią w marmurowy parapet.
Łzy zmieszały się z krwią tworząc jasnoróżową ciecz, która spłynęła na podłogę.
Usiadła na krześle, które było gorące od słońca.
Na Sali nie było ani grama cienia.
Nie zwróciła uwagi na łóżko.
Przez głowę w zwolnionym tempie przesuwała się ostatnia rozmowa z Sean’em.
Tuż przed chwilą.
Przesuwała się tak samo jak „wzorki” na monitorze.
Analizowała dokładnie każde swoje słowo.
Niespokojne dłonie odzywały się wtedy gdy wiedziała, że zrobiła źle.
Zrobiła.
Dłonie przesuwały się w górę i w dół po jej udach by po chwili zacisnąć się z całej siły na kolanach.
Nie chciała płakać.
Ból jaki sama sobie zadała był nie do zniesienia.
Nie wiedziała, że umie tak ranić.
Spojrzała prosto w słońce, które starało się wywołać uśmiech na jej twarzy.
Po chwili jednak skierowała oczy na łóżko gdy poczuła jak ktoś zaciska jej dłoń na ramieniu i przykłada coś zimnego, metalowego do szyi.
Było puste.
- jeden nieodpowiedni ruch królewno a w twoich żyłach popłynie coś co cię zabije – szepnął jej do ucha – rączki do tyłu.
Poczuła ostry, przeszywający ból w ramieniu.
Wygiął jej nienaturalnie ręce związując czymś z tyłu.
- boli…- szepnęła.
- czy ja kazałem się tobie odzywać bo nie pamiętam?
Podniósł ją z krzesła jednym zgrabnym ruchem i wypchnął na korytarz.
Nie widziała co robi ale widziała reakcję ludzi, którzy zaczęli się usuwać z drogi.
Zza zakrętu wyszedł Sean, który masował zabandażowaną dłoń.
Przy jego boku kroczył Jack i usilnie starał się go przeprosić.
- jeśli ktoś wezwie chociaż durnego ochroniarza z parteru – syknął przystawiając do jej szyi strzykawkę – ona zginie – uśmiechnął się szeroko.
Spojrzała błagalnie na Sean’a, który starał się powstrzymać łzy.
- nie obudzi się gdy nie będziemy tego chcieli? – zapytała cicho.
- puść ja – szepnął Sean, któremu Jack zagrodził drogę.
- nie braciszku – uśmiechnął się jeszcze bardziej szaleńczo i kopnął w guzik przywołujący windę.
Po chwili metalowe drzwi otworzyły się szeroko.
- teraz to ja jestem górą a ty masz okazję się wykazać. Pokaż jak bardzo ją kochasz – zaśmiał się głośno wpychając ja do środka.
Nacisnął guzik z numerem ostatniego piętra by po chwili nacisnąć kolejny. Tym razem z napisem „STOP”.
Zatrzymali się między dwoma piętrami.
Między oddziałem psychiatrycznym a starym opuszczonym piętrem gdzie kiedyś była izolatka dla wariatów.
- odważysz się uciec? – zapytał patrząc na swoje odbicie na ostrzu noża, który nagle znalazł się w jego rękach – z jednym wariatem jest podobno bezpieczniej.
Jego szaleńczy śmiech rozchodził się miarowo po dość obszernej kabinie windy.
Psychoza.
Strach.
Pokarm szaleńca.
A paranoja przenosi urojone góry.